Tym razem bez błota bo w upalnym słońcu, ale i tak wesoło
Jest niedziela, 21 lipca 2013 r., późny wieczór, godzina 23.00. Grupa dwudziestu prawie nieznanych sobie ludzi stoi na dworcu podmiejskim w Rzeszowie z wielkimi plecakami i czeka na czerwony autobus, który ma rozpocząć ich przygodę...
Droga zapowiada się długa i wyczerpująca, ale czego się nie robi by dotrzeć do celu. Pytanie tylko: co to za ludzie, dokąd jadą i co tam będą robić? Tego wszystkiego zaraz się dowiemy.
Po dwóch przesiadkach w Krakowie i Wrocławiu znaleźliśmy się w Świeradowie Zdroju. Pogoda była piękna. Stanęliśmy przed wyborem albo maszerujemy od razu do schroniska albo zdobywamy nasz pierwszy szczyt, taka mała rozgrzewka przed całotygodniowym hardcorem. Sępia Góra została zdobyta, z małą pomocą „największego” Lenia naszej grupy czyli Ojca Wojciecha, który został z plecakami na dole. W brew pozorom było to ciężkie doświadczenie leżeć na trawie w cieniu i przez dwie godziny walczyć ze snem, za co jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni. W nagrodę został odznaczony plakietką z wymownym tekstem „leń patentowany”, którą dumnie nosił podczas każdego kolejnego dnia.
Rozgrzewka zakończona, trzeba brać plecak na ramiona, a w tym cały swój dobytek i ruszać w drogę. W tym dniu wszystko było pierwsze i nieznane. Pierwsze rozmowy z mniej lub bardziej znanymi ludźmi, pierwsze gawędy i opowieści z morałem Pigmeja, pierwsza walka ze swoimi słabościami i brakiem sił. No i w końcu pierwsze schronisko na Stogu Izerskim i kolacja. Trzeba przyznać, że grochówka wprowadziła wszystkich w „bombowy” nastrój. Okazuje się, że na takich wyjazdach wszystko staje się możliwe, nawet prysznic w 6 min, ale nie było innego wyjścia bo kolejka długa, prysznic jeden, a czasu nie wiele, no przecież trzeba jeszcze wysłuchać kilku słów naszej „dyrekcji”.
Na Zachodzie zachód słońca trwa jakoś tak dłużej niż u nas na Południowym Wschodzie. Wieczór przy gorącej herbacie, pięknej scenerii różnych barw zachodzącego słońca i powoli rozświetlających się świateł miast Polski i Czech pozwolił nam na zostawienie tego wszystkiego co w dole i zapowiadał piękne chwile, które miały nam przynieść kolejne dni.
Na następny dzień musieliśmy się nastawić, że będzie ciężko bo w planie był to najcięższy dzień naszego wyjazdy (ale to się jeszcze okaże), no i najważniejsze - ile to punktów można zdobyć!!!! Kiedy zeszliśmy w dół, do Szklarskiej Poręby (zwanej dowcipnie przez niektórych Szklarską Zdrój), nikt nie miał zamiaru jej zwiedzać, tutaj wygrywają względy żywieniowe, bez konserwy i chleba nie damy rady. A, że w dole nie można pozostać za długo, trzeba piąć się w górę, do wyboru mamy kolejkę lub własne siły. Góra była stroma, słońce grzało niemiłosiernie, siły powoli się wyczerpywały, a tu jeszcze i jeszcze... i gdy już widzisz skrawki budynku, cieszysz się że to już tu, że dałeś rady, że w końcu odpoczniesz, w tedy dociera do ciebie „radosna” nowina „dyrekcji”, że to jeszcze nie nasze schronisko i cała radość się gdzieś ulatnia. Trzeba jednak wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił, dla niektórych dobrą motywacją były naleśniki na Szrenicy. I rzeczywiście było warto, naleśniki z borówkami pierwsza klasa, tak przynajmniej sądziła żeńska część grupy, męska cześć nie wiedzieć czemu nie była do końca zadowolona.
Aby człowiek mógł zaspokoić wszystkie swoje potrzeby trzeba wspomagać zarówno siły fizyczne, psychiczne jak i duchowe. Dlatego po posiłku i kąpieli najważniejsza część dnia czyli Msza Św. w schronisku. To był nasz codzienny rytuał.
Na środowy wschód słońca umawiało się kilka osób, jednak na ten poranny wysiłek zdobyło się zaledwie 4 osoby i to troszkę się spóźniły, ale podobno było pięknie. Tego dnia musieliśmy dotrzeć do schroniska Dom Śląski pod Śnieżką. Trzeba przyznać, że to był jeden z najpiękniejszych szlaków naszej wyprawy. Ciężko opisać największą przepaść skalną jaką do tej pory widziałam, zwaną Śnieżnymi Kotłami. Drzemie w tym miejscu pewna głębia i siła tworzenia, dosłownie nie można było oderwać wzroku, dlatego też grupa się lekko rozdzieliła. Połączyliśmy się dopiero przy Kotle Wielkiego Stawu, dodatkowego uroku temu i tak już pięknemu miejscu dodawała zieleń traw i kosodrzewiny oraz fiolet kwitnących jeszcze kwiatów.
Te urokliwe miejsca na pewno pomogły naszej koleżance przetrwać ból obdartych kostek, jednak tutaj większą zasługę mają nasze „pielęgniarki”, które zawsze miały jakiś sposób na wszelkie obdarcia i kontuzje.
Schronisko pod Śnieżką nie spełniło do końca naszych oczekiwań pod względem standardów, ale przynajmniej mogliśmy się czuć bezpiecznie po całonocnej akcji właścicieli przeciwko grupie dziwnych mężczyzn.
Na szczyt Śnieżki dotarliśmy dopiero na drugi dzień, czuliśmy się tam prawie jak w niebie, a to dzięki pogodzie, chmury osaczyły nas z każdej strony. Ta aura sprawiła, że „Czarny Koń” naszego wyjazdu, zawsze obstawiający tyły, tym razem jako pierwszy dotarł na szczyt. Mieliśmy trochę czasu wolnego, nie obeszło się więc bez zjedzenia lodów i zrobieniu kilku fotek z „Pudzianem”, „Pigmejem” i „Danielem zdobywcą”. Przy schodzeniu w dół odrobinę nas skropiło, ale na obiad chmury się rozeszły, podobnie z resztą jak nasz chleb i nie bardzo mieliśmy co zjeść, a w sklepie na granicy z Czechami tylko czekolada studencka. Ale daliśmy radę, najważniejsze, że kolejni młodzi ludzie zostali „honorowo” pasowani na członków PTTKu i Katolickiego Klubu Turystycznego Wędrowiec.
Szło nam świetnie, nikt nie narzekał, kontuzji brak, najwyżej kilka odcisków. Zapał wszystkich był tak wielki, że w Jarkowicach przeszliśmy obok naszego schroniska nawet się nie zatrzymując. Refleksja nad tym, że minęliśmy nasz nocleg przyszła po pewnej chwili co spowodowało, że nasze nogi otrzymały dodatkowo dwa kilometry drogi. W piątek niestety objawy zmęczenia i brak sił niespodziewanie dały o sobie znać co zaskutowało skróceniem trasy. Nasze wszelkie trudy zrekompensował nam nocleg u Sołtysa w Lipienicy. Basen, super muza, wypaśna kolacja i wygodne łóżka, po prostu hit sezonu, to się nazywają wakacje!
Oczywiście nie mogliśmy sobie pozwolić na utratę tylu punktów, dlatego do trasy sobotniej dodaliśmy część trasy piątkowej. I takim to sposobem przeszliśmy rekordowa trasę wyjazdu czyli 32 km. Uwieńczeniem całodniowej męczarni był czerwony szlak do schroniska przez szczyt Bukowiec. Tę trasę wybrała młodsza część grupy, reszta poszła szlakiem żółtym. Podejście było baaaardzo strome, widoków na szczycie brak, ale za to zejście do schroniska naprawdę niebagatelne i urokliwe co zrekompensowało wszelki niedosyt.
Sobotnia noc w Andrzejówce była tak ciepła i gwieździsta, że aż szkoda było kłaść się spać, szczególnie, że to nasze ostatnie chwile, tematy się nie kończyły, jednak gdy co po niektórzy (Ojciec Wojciech ) zaczęli zasypiać przy stole postanowiliśmy się rozstać.
Ostatnie śniadanie odbyło się przy okrągłym stole, ale zamiast spoić grupę podzieliło nas na trzy podgrupy, każda z nich dotarła do Wałbrzycha innym szlakiem. Najważniejsze, że przed pociągiem zgromadziliśmy się znów razem i tak rozpoczęła się podróż do domu.
Jest niedziela, 28 lipca 2013 r., późnym wieczorem, godzina 23.00, dwudziestoosobowa grupa ludzi stoi na dworcu głównym w Rzeszowie, teraz znają się już trochę lepiej po tygodniu spędzonym razem, jeszcze tylko ostatnie zdjęcie. Cel został osiągnięty. Wraz z KKT Wędrowiec przeżyliśmy świetną przygodę i z niecierpliwością czekamy na kolejne wyprawy, o których można się dowiedzieć odwiedzając www.kktwedrowiec.pl
Kinga Początko